Dostrzegłem go w grupie kucharzy, podszedłem, ucieszył się. Znaliśmy się z poznańskiego harcerstwa. Nazywał się Leszek Werwicki, nr 8220. On dał mi pajdkę chleba i powiedział, żebym wpadał co jakiś czas to da mi jeszcze. Pan wie, co znaczyła w obozie dodatkowa pajdka chleba?
Jaki był pana numer obozowy?
23053 w Auschwitzu, 10943 w Buchenwaldzie i jego podobozie w Lipsku oraz 8801 we Flosenbürgu i podobozach w Mülsen i Regensburgu, który był ostatnim przystankiem tego mojego wojennego uwięzienia.
Jeszcze był jeden numer, który – chwilowo – miał pan w Oświęcimiu…
Tego numeru to ja już niestety nie pamiętam. Ale w ogóle ta cała sytuacja to był wielki fuks. Nie do uwierzenia! Przecież byłem skazany na karną kompanię. A karna kompania to był wyrok śmierci.
Ale po kolei…
To była pierwsza połowa lipca 1942 roku. Tego dnia miałem sprzątać ulice i ścieżki między blokami. Tuż po obiedzie zasypywaliśmy piaskiem krew, która ściekła z wozu drabiniastego wywożącego zwłoki rozstrzelanych na bloku 11. Gdy skończyłem swoje prace, postanowiłem zadekować się na pryczy w baraku, co oczywiście było surowo zakazane. Mimo że starałem się zachować czujność, zasnąłem i obudził mnie dopiero gong na wieczorny apel. Wiedziałem, że mam ogromne kłopoty. Zerwałem się z pryczy, jednak już po chwili okładali mnie esesmani, którzy z psem lustrowali bloki. Zderzyłem się z nimi w drzwiach. W pierwszej chwili myślałem, że zatłuką mnie na miejscu. Wywlekli mnie jednak na zewnątrz. Więźniowie stali już w rzędach, a ja, zaciągnięty na środek, stałem się przedmiotem do bicia. Znalazłem się przed obliczem Schutzhaftlagerführera (kierownika obozu) Hansa Aumeiera. Ten zaczął tłuc i kopać mnie już osobiście. W końcu się zmęczył, kazał mi wstać i spytał, co robiłem na bloku. Zacząłem się tłumaczyć, że byłem chory, miałem krwotok, zemdlałem. Zawołał starszego obozu, kazał zapisać mój numer. „Wyleczyć go w karnej kompanii!” – zarządził i zakończył apel. Wszyscy rzucili się na swoje bloki. Ja upadłem i nie mogłem się podnieść. Wtedy dwóch więźniów wzięło mnie pod pachy i poprowadziło w kierunku swojego bloku. „Nie mazgaj się, pójdziesz z nami” – usłyszałem. Byłem półprzytomny. Zaprowadzili mnie do umywalni, doprowadzili do względnego porządku. Z jednego z trupów zdjęli ubranie i kazali mi się przebrać. Nie wiedziałem, o co im chodzi. To byli znajomi, podkomendni mojego ojca z Tarnowa, gdzie zakładał on struktury podziemnej armii ZWZ AK. Ich plan był taki, że przez dwa, trzy dni zostanę na ich bloku z fałszywym numerem. Tyle mniej więcej przetrzymywano na bloku nieboszczyka, zanim zgłoszono jego śmierć (była to dodatkowa porcja jedzenia dla blokowego). W międzyczasie oni przez swojego znajomego w szrajbsztubie (kancelarii obozowej) mieli zamienić mój numer (zapisany na apelu) na numer zmarłego. Udało się między innymi dlatego, że niemiecki tłumacz, który miał zapisany mój numer, następnego dnia został za dobre sprawowanie zwolniony z obozu. Swoje notatki zdał w szrajbsztubie.
W niemal wszystkich wspomnieniach obozowych, jakie miałem okazję poznać, bardzo dokładnie opisane są pierwsze dni, tygodnie. To był najgorszy okres?
Na pewno tak. Do Auschwitzu trafiłem jesienią 1941 roku. Już na stacji powitał nas wielki wrzask. Esesmani wywlekli nas z pociągu, zaczęli okładać kolbami, kijami, jakimiś biczami. Popędzili nas do obozu. Pierwszego dnia usłyszeliśmy, że Żydzi mogą żyć w obozie dwa tygodnie, księża miesiąc, a reszta trzy miesiące. Potem dla wszystkich jest jedno wyjście. Przez komin.
Podczas pierwszej „nauki” równoczesnego wkładania i zdejmowania czapek, esesmani z blokowymi zamordowali – po prostu zatłukli – kilku z naszej grupy. Byliśmy przerażeni! Strach nas paraliżował. Po południu skierowali nas do pracy na bocznicy kolejowej, przy wyładowywaniu materiałów budowlanych. Komando Bauhof. Wszystko trzeba było robić biegiem, a popędzali nas kapo pałkami. Jeśli ktoś upuścił cegłę, traktowano to jako sabotaż. Pierwszego dnia do obozu zanieśliśmy siedmiu zakatowanych na śmierć kolegów.
Przez cały czas trzeba było unikać tych razów, być czujnym, nie podpaść. Zastanawiałem się, dlaczego oni tak nas nienawidzą? Sami byli więźniami, niektórzy mówili po polsku. „Za co oni nas tak biją?” – spytałem Mietka Wieczorkowskiego, starszego kolegę z mojego transportu. „A czy tutaj za coś biją, Tadziu? Gdzie ty masz oczy? Za nic biją!” – odpowiedział.
Miał rację. Chodziło o wzbudzenie w nas beznadziejności. Walczyć o życie? Kto!? Kto miał walczyć? Ten strach, który człowiek dławił w ustach, to unikanie razów było podstawowym elementem SYSTEMU. Systemu, który miał nas złamać. A lata 1940-1941 były w Oświęcimiu najgorsze.
We wspomnieniach ocalałych zwykle widzimy ich losy na tle ogromnej liczby „muzułmanów”, więźniów skrajnie wyczerpanych, zobojętniałych na wszystko, zrezygnowanych, stojących już na progu śmierci. Co sprawiło, że niektórzy, tak jak pan, walczyli o przetrwanie…
Nazywał się Leszek Werwicki, nr 8220. Mój kolega z poznańskiego harcerstwa. Pewnego dnia dostrzegłem go stojącego w grupie kucharzy. Podszedłem – ucieszył się. Już sam jego numer, stosunkowo niski, świadczył o tym, że w obozie dało się przeżyć więcej niż trzy miesiące. Ale ważniejsze było co innego – on mi dał pajdkę chleba! I powiedział, żebym wpadał co jakiś czas, to da mi jeszcze. Pan wie, co znaczyła w obozie dodatkowa pajdka chleba?!
Ja tego momentu nie zapomnę! Bo to był moment, który dał mi bodziec do dalszego ewentualnego przedłużenia sobie życia. Pomoc drugiego kolegi to była wielka sprawa!
Oprócz esesmanów i kapów największym problemem, świństwem, wrogiem dla nas, był głód. Głód, który skręcał kiszki. Jest taka grafika Mariana Kołodzieja (nr 432) – „Ważenie sprawiedliwości”. Pokazani są więźniowie, którzy dzielą porcje. Tak, żeby nikt nie był pokrzywdzony nawet o okruszynkę. Zrobili sobie prymitywną wagę ze sznurka i kijka. W obozie ludzie walczyli o każdy kęs chleba.
Opowiem panu historię, która zdarzyła mi się piątego lub szóstego dnia w Auschwitzu na Bauhofie. Nosiliśmy worki z cementem. Byłem u kresu sił, właściwie już złamany. Przed chwilą kapo tak długo walił głową więźnia w okuty róg wagonu, aż mózg wyprysł. Vorarbeiterem był tam Polak, z rzeszowszczyzny. „Ty, mały! – krzyknął do mnie. – Spieprzaj tam do końca baraku, dostaniesz coś do jedzenia. A potem już nie pokazuj się do noszenia, tylko będziesz sztaplował te worki”. Ja na to: „Dziękuję!”. Poszedłem między worki, a tam chłopaki w wiadrze gotowali kota. Do dziś, gdy to wspominam, to… to jest straszne. Odcięli mi kawałeczek i dali. Mięso było dziwne, słodkawe, ale było! Jak na kota, trochę było go za dużo. Przełknąłem i wreszcie miałem coś w żołądku. Wie pan, co to było? Z pośladka trupa wykrojony kawałek mięsa. Ma pan przykład kanibalizmu!
Zapada cisza. Sobolewicz znieruchomiał, spochmurniał, chyba wrócił do tamtych wydarzeń. Ja nie bardzo wiem, co powiedzieć. Każde pytanie wydaje się nie na miejscu. Na szczęście do pokoju wchodzi pani Janina, małżonka gospodarza, z kawą. Wsadzam łyżeczkę w filiżankę i bezwiednie mieszam. Mój rozmówca pierwszy dochodzi do siebie.
Obok esesmanów i głodu, kolejnym naszym wrogiem były wszy, które zarażały jednego od drugiego. W grudniu 1941 roku trafiłem do Soła-Grube komando. Przez cały dzień, na zimnie, często w deszczu, wybieraliśmy żwir z rzeki. Proszę sobie wyobrazić, co się działo, gdy wracaliśmy do obozu. Jeszcze nie było tych trzypiętrowych prycz. Przy wejściu do bloku musieliśmy zdjąć buty i szliśmy spać na rozłożonych na ziemi cieniutkich siennikach. Jeden obok drugiego, stłoczeni jak sardynki w puszce. Jeden koc przypadał na dwie osoby. To mokre ubranie rolowaliśmy pod głowę. Wie pan, jak to wyglądało w nocy? Puff… Wszystko parowało. Robactwo miało używanie. No i któregoś dnia zemdlałem na apelu. Zaniesiono mnie do szpitala. Tyfus. Ile dni byłem nieprzytomny – nie wiem. Siedem, dziesięć… Gdy się obudziłem, usłyszałem kolędę. To było pierwsze moje Boże Narodzenie w obozie. Bez matki, która była w Ravensbrück, bez ojca, z którym nie wiedziałem jeszcze, co się dzieje… Płakałem. Starsi więźniowie zaczęli mnie pocieszać: „Tadziu, ty już jesteś po tyfusie. Popatrz, gorączka spadła…”. Ważyłem wtedy 34 kilo.
Pan wyszedł z choroby. Większości, w tym pana ojcu, się nie udało…
To nie tak. Mój ojciec wyszedł z tyfusu i znalazł się na sali schonungowej (dla ozdrowieńców). Wcześniej moi znajomi z sali, na której leżał, ukryli go w trakcie selekcji. Po prostu wrzucili go na najwyższą pryczę, a kartotekę schowali przed lekarzami SS. Znajomości w szpitalu zawdzięczałem temu, że po przejściu tyfusu jeszcze przez kilka miesięcy pracowałem tam jako pomocnik pielęgniarza. Wtedy odnalazł mnie ojciec. Traf chciał, że gdy on znalazł się w szpitalu, ja ponownie tam trafiłem z zakażeniem palca. Po zabiegu pozostawałem na stanie chorych, znów pomagając przy pielęgnacji innych. Mogłem więc zajmować się także ojcem. Był w złym stanie, ważył 39 kilo i gnębił go durchfall (biegunka – przyp. red.). Po kilku dniach zostałem zwolniony na obóz. Koledzy obiecali zająć się ojcem. Niestety, podczas kolejnej selekcji, mimo ich starań, został wybrany i wywieziony do Brzezinki.
Szpital w obozie to była koszmarna farsa. Na salach ozdrowieńców więźniowie cierpieli na biegunkę, inni na flegmony, czyli rozległe ropawice. Panował straszny fetor, do którego trzeba się było przyzwyczaić. Polscy lekarze, choć bardzo się starali, niewiele mogli zrobić. Nie mieli lekarstw. Do tego dochodziły coraz częstsze selekcje zarówno na salach chorych, jak i wśród ozdrowieńców. W szpitalu, gdzie pracowałem najpierw na sali, potem także przy wynoszeniu zwłok zmarłych kolegów, śmierć przestała na mnie robić wrażenie. Sam przeżyłem tylko dzięki staraniom lekarzy, którzy mimo swej bezsilności robili, co mogli. Ich postawa napełniała mnie otuchą. A wykonując swoją niewdzięczna pracę, czułem się potrzebny.
Potem, do końca pobytu w Auschwitzu, pracował pan w kuchni.
Nie od razu tam trafiłem. Któregoś dnia po powrocie ze szpitala, podczas rannego formowania komand, zjawił się esesman z pytaniem, kto mówi po niemiecku. Zgłosiłem się. Trafiłem do grupy pisarzy, którzy zakładali kartoteki Żydom przyjeżdżającym z likwidowanych gett w Holandii. Tym, którzy nie szli wprost do krematorium, ale mieli jakiś czas przebywać w obozie, głównie w Sonderkommando. Oni byli nieświadomi tego, co ich czeka, wmawiano im, że będą tu sobie spokojnie żyć. Dla esesmanów najważniejsze była rubryka z adresem, pod który mieli wysyłać listy. Nie rozumiałem, o co chodzi, aż uświadomił mnie jeden z więźniów z niższym numerem: „Ich rodziny pójdą do gazu”.
Nie miałem możliwości ucieczki od tego zajęcia, bo nasze numery były spisane. Ale pewnego dnia jeden ze spisywanych ukradkiem wręczył mi małe pudełko. W środku, jak się okazało, był piękny zegarek marki Omega. Piękne cacko, jednak parzyło mnie w kieszeni, kiedy wnosiłem je do obozu. Posiadanie takich rzeczy przez więźniów (poza nielicznymi prominentami) było zakazane.
I ten zegarek okazał się przepustką do lepszego świata?
Dokładnie. Z początku nie wiedziałem, co z nim zrobić. W końcu postanowiłem poprosić o pomoc „Teddy’ego”, warszawskiego boksera. Nazywał się Tadeusz Pietrzykowski, numer 77 – z pierwszego transportu do Auschwitzu. Tydzień wcześniej podczas specjalnej walki na ringu, w obecności esesmanów, znokautował jednego z niemieckich kapo. Zaczepiłem go, powołując się na harcerską przeszłość. Dałem mu zegarek i wytłumaczyłem, że nie chcę więcej pracować na rampie i czy nie mógłby załatwić mi pracy w kuchni. „Teddy” dobrze znał Otto Küsela (nr 2, przydzielał pracę). Obiecał, że pomoże.
I tak dzięki zegarkowi i pomocy, a w zasadzie wstawiennictwu „Otta”, znalazłem się w kuchni.
Tu już było bezpiecznie?
W obozie bezpiecznie? Bez żartów! Proszę pamiętać, że miałem czerwony winkiel, czyli byłem więźniem politycznym. A oddział polityczny o takich pamiętał. Co jakiś czas po rannym apelu wybrani więźniowie byli wywoływani do zameldowania się i prowadzeni przez pana Palitzscha, największego mordercę Oświęcimia, na blok 11. Tam, po rozebraniu do naga – rozstrzeliwani. Już w miejscu aresztowania gestapo umieszczało w aktach niektórych więźniów wpis RU, czyli Rückkehr Unerwünscht – powrót niepożądany. Miejsce pracy nie miało znaczenia. Wzywani byli więźniowie pracujący w rejestracji, szpitalu, kuchni, kantynie SS.
Poza tym trzeba się było mocno pilnować. W kuchni warunki były nieporównanie lepsze niż w poprzednich komandach. Mimo ciężkiej pracy można się było nie tylko najeść, ale także pomóc znajomym. Oprócz takiej spontanicznej pomocy pracownicy kuchni „organizowali” jedzenie na dużą skalę, głównie dla szpitala. Esesmani i niemieccy kapo cały czas patrzyli jednak na ręce. To był głęboko zakonspirowany, ryzykowny system. W razie wpadki konsekwencje były poważne. Przy drobnych incydentach groziło pobicie i wyrzucenie z komanda. Przy poważniejszych raport, karna kompania, a nawet rozwałka.
Historia z zegarkiem pokazuje, że w obozie wiele rzeczy można było załatwić…
Czarny rynek istniał od początku. Gdy zachorowałem na tyfus, pracowałem w Soła-Grube komando. Drewniane chodaki zamieniono nam na buty z cholewami. Gdy ocknąłem się po omdleniu na apelu, dwóch więźniów właśnie ściągało je ze mnie. Za te buty, które – zwłaszcza w zimie – były skarbem w obozie, mogli dostać kawałek chleba, zupy… To była walka o przetrwanie. Nie mogłem mieć do nich pretensji.
Ślązakom rodziny często przysyłały pieniądze. Niemcy zamieniali je na bony do kantyny. Co można było tam kupić? Buraki, które powodowały rozwolnienie, wodę i gauloise’y. Cholernie mocne. Na szczęście, gdy trafiłem do obozu, to nie paliłem w ogóle. Palacze potrafili oddać jedzenie za papierosa. I szybko się wykańczali. Posiadając rzeczy cenne w obozie, można było załatwić wiele spraw.
Oprócz rzeczy na czarnym rynku pojawiały się też usługi?
Czyli?
Dbanie o przedmioty innego więźnia, usługi seksualne?
Blokowi trzymali u siebie młodych więźniów. Mówiło się na takiego pipel. Zdarzali się też więźniowie, którzy oferowali zrobienie laski za jedzenie. Znałem takiego w Buchenwaldzie. Zresztą temat seksu to zupełnie osobna sprawa. Zdarzało się, że dwóch więźniów przyjaźniło się, w nocy spali pod jednym kocem, zbliżali się do siebie, czasem dochodziło do aktów seksualnych. Ale oni musieli pracować w dobrych komandach, być w formie.
Zdarzały się przestępstwa popełniane przez więźniów na innych więźniach? Nie chodzi mi o funkcyjnych.
Wielką zbrodnią w obozie była kradzież chleba. Sam tego doświadczyłem na początku pobytu w Auschwitzu. Zamiast zjeść pajdkę chleba wieczorem, zawinąłem ją w ubranie i wsunąłem pod głowę. Rano chleba nie było… Chciało mi się płakać!
Innym przestępstwem było morderstwo. Byłem świadkiem dwóch. Pierwsze miało miejsce na więźniu przyłapanym na kradzieży chleba. Być może to on ukradł i mój, bo potem te kradzieże ustały. Dwóch innych więźniów razem ze sztubowym tak go pobiło, że nad ranem wyniesiono go do umywalni.
Do drugiego morderstwa doszło w Buchenwaldzie. Na moim bloku koledzy rozpoznali Mitasa, zwyrodnialca, który był kapo kompanii karnej w Brzezince. Pamiętałem go z początkowego okresu pobytu w Auschwitzu, kiedy był pomocnikiem równie sadystycznego jak on blokowego, który nazywał się Skrzypek. Pewnego dnia urządzili nam „odwszawianie”. Musieliśmy biegać nago na 20-stopniowym mrozie. Słabszych dobijali funkcyjni i esesmani. Pod ścianą rosła sterta ciał. Potem musieliśmy zanurzyć się w betonowej kadzi z wodą z chlorkiem. Podczas tej procedury kilku kolejnych kolegów utopili.
Mitas zarzekał się, że to pomyłka, że on to nie on, ale czterech więźniów złapało go za ręce i nogi i zaczęło uderzać nim o ziemię i prycze. Kiedy w końcu upuścili bezwładne ciało, inni więźniowie niemal wdeptali je w ziemię. Szczątki powędrowały do latryny. Blokowemu zgłoszono, że utopił się w szambie. Wielu sadystom wymierzono sprawiedliwość w transportach z Auschwitzu albo w kolejnych obozach.
W Buchenwaldzie każdy więzień musiał zaczynać od początku?
Wszyscy obawiali się przenosin. Zwłaszcza ci, którzy tak jak ja pracowali w dobrych komandach. Niemcy potrzebowali jednak taniej siły roboczej, a do tego obawiali się powstania podziemia w obozach. W Buchenwaldzie siedzieli ludzie z dziewięcio-, dziesięcioletnim stażem obozowym – starzy niemieccy komuniści, świadkowie Jehowy i trochę homoseksualistów. Ja byłem w obozie dwa lata i w głowie mi się nie mieściło, że można aż tak długo przeżyć. Oni mieli taką ideę: „My, starzy więźniowie, musimy pomagać przede wszystkim młodym. Bo młodzi mają większe szanse, żeby przeżyć i – jak wyjdą z obozu – przekazać świadectwo o tych wszystkich morderstwach”. Ja byłem młody i gdy dostałem trochę więcej zupy od tego komunisty, to to już była konkretna pomoc.
Fakt, że przeżył pan Auschwitz, pomagał w innych obozach?
Mnie to uratowało życie! Gdy przywieziono mnie ciężko poparzonego do Flossenbürga, polski pielęgniarz spytał mnie, skąd jestem. Ja mówię: „Z Auchwitzu”. „To ty byłeś w Oświęcimiu?, Gadaj od razu!”. Ten fleger nazywał się Tadeusz Kośmider i uratował mi życie.
Poparzenia powstały w Mülsen…
Tak. To był mały podobóz, na tysiąc więźniów. Cały mieścił się w piwnicach budynku, w którym pracowaliśmy przy budowie skrzydeł do messerschmittów. Większość więźniów stanowili Rosjanie, było ich około 800. Pewnego dnia z hali zniknęły jakieś ważne części. Sabotaż! Padło na Rosjan. Niemcy ukarali ich głodówką. Mogli tylko patrzeć, jak my dostawaliśmy swoje racje. Wieczorem następnego dnia mój znajomy Rosjanin Kola powiedział: „Nie damy rady dłużej. Jeśli mamy zginąć, to przynajmniej w walce”. W nocy wybuchł bunt. Części więźniów udało się uciec. Ja zostałem odcięty w płonącej piwnicy. Miałem poważnie poparzone plecy, rękę i – w mniejszym stopniu – nogi.
Jednak i to pan przeżył.
Tylko dzięki Tadeuszowi. Codziennie czyścił mi rany. Nawet wtedy, gdy inni flegerzy mówili, żeby dał sobie spokój, bo mam początki gangreny. Posunął się nawet do tego, że w nocy moczył mnie w nadmanganianie potasu w wannie należącej do lekarza SS. Kąp się w wannie, w gorącej wodzie w obozie! Jeden z kolegów mówił potem po wojnie, że Sobolewicz opisuje bajki. No tak, bo to są dla wielu bajki… Tylko że ja to przeżyłem.
Jeszcze raz muszę podkreślić z całą mocą. Nie byłoby mnie tu, nie rozmawiałbym z panem, gdyby nie pomoc drugiego człowieka.
Pamięta pan pierwszy dzień na wolności?
Uciekłem wraz z dwoma żydowskimi kolegami i jednym Polakiem z marszu śmierci z Regensburga. Schowaliśmy się w sianie podczas postoju kolumny. Gdy inni popędzani przez esesmanów odeszli, udaliśmy się do małej bawarskiej wioski, gdzie niemieckie kobiety dały nam schronienie, nakarmiły nas i pozwoliły schować się w stodole. I tak cudem doczekaliśmy nadejścia amerykańskich żołnierzy.
I znów pomoc drugiego człowieka… Właśnie. I co najważniejsze, to były niemieckie kobiety.
Tekst: Michał Olszański