Oświęcim, Sztutowo, Palmiry… To tylko przykłady miejsc uświęconych krwią niewinnych podczas II Wojny Światowej. Są to jedne z najbardziej znanych zbrodni będących efektem okupacji hitlerowskiej. Profesorowie i lekarze, matki i ojcowie, dzieci i młodzież; ich jedyną winą było to, że byli Polakami. Trudno sobie wyobrazić gorszy widok niż ponura sylwetka żołnierza niemieckiego, który bez wzruszenia przykłada lufę do czoła dziecka i pociąga za spust. Mimo wszystko, w historii miały miejsce gorsze zbrodnie.
Co może być okrutniejszego od tak potwornej scenerii? Może widok osoby, która robi dokładnie to samo, być może nawet i z jeszcze większą radością i nienawiścią. Człowieka, którego bardzo dobrze znamy.
26 września 1939 r., jeszcze przed zakończeniem działań wojennych w Polsce, Reichsfuhrer SS Heinrich Himmler wydał rozkaz powołania organizacji paramilitarnej na terenach dawnego zaboru Pruskiego. Tak oto narodził się Selbstschutz (Samoobrona) – organizacja paramilitarna złożona z miejscowej ludności niemieckiej. Dzieliła się na 3 okręgi: południowy z siedzibą we Wrocławiu, centralny z siedzibą w Poznaniu i północny z siedzibą w Gdańsku. Ostatni z nich był najliczniejszy i to właśnie on przyczynił się do największej ilości zbrodni przeciwko Polakom.
Ich celem była cała elita narodu: nauczyciele, profesorowie, duchowni, harcerze, działacze lokalnej władzy. Już w pierwszych dniach października rozpoczęto aresztowania w wielu miastach i wsiach. Rypin, Bydgoszcz, Gdańsk, Grudziądz, Tuchola – to tylko kilka spośród wielu przykładów. W owym artykule przybliżę nieco historię z Torunia.
Pierwsze represje na tych terenach rozpoczęły się już w pierwszych dniach września 1939 r. Aresztowano wówczas około 300 osób, które przetrzymywano w toruńskim więzieniu, tzw. Okrąglaku. Wykonano również kilka pojedynczych egzekucji. Osadzonych często zmuszano do ciężkiej pracy m.in. przy odbudowie zniszczonego mostu. Praca była na tyle ciężka, że niejednokrotnie zdarzały się przypadki samobójstw więźniów.
15 października do Torunia przybył dowódca pomorskiego Selbstschutzu, SS-Oberführer Ludolf-Hermann von Alvensleben. Podczas odezwy do swoich podkomendnych wygłosił słowa:
“Nie zapomnimy nigdy krzywd, jakie nam wyrządzono na tej niemieckiej ziemi. Czyny takie mógł popełnić tylko ten, kto należy do niższej rasy. Jeżeli wy, moi ludzie z Selbstschutzu, jesteście mężczyznami, to żadnemu Polakowi w tym niemieckim mieście nie przyjdzie więcej na myśl mówić po polsku. Miękkością i słabością nigdy jeszcze niczego nie zbudowano. Musicie być nieubłagani i usunąć wszystko, co nie jest niemieckie. Zdawać sobie musicie jednak również sprawę z tego, że nie masa narodu polskiego, lecz inteligencja polska podszczuwała do tej wojny. Tu właśnie należy szukać duchowych podżegaczy do tej wojny.”
Od tego dnia wszystkich osadzonych przeniesiono do nowo utworzonego obozu internowanych na terenie fortu VII. Początkowo władzę nad więźniami sprawował wermacht, jednak 26 października cała placówka została oficjalnie przejęta przez Selbstschutz. Nowym komendantem obozu został miejscowy stolarz niemieckiego pochodzenia – Karl Friedrich Strauss (zapamiętany przez wszystkich jako najbardziej okrutny element obozu). Wówczas zaczęła się prawdziwa gehenna.
Liczba więźniów stale rosła, codziennie napływały transporty z okolicznych powiatów. W celach, w których jeszcze kilkanaście lat temu stacjonowało po około dziesięciu żołnierzy, przetrzymywano teraz nawet do osiemdziesięciu ludzi. Za posłania służyła przemarznięta podłoga, czasem skromne posłania ze słomy. Głód był straszny, przy odrobinie szczęścia można było otrzymać coś przypominającego – zupę z brukwi.
Początkowo więźniowie nie mogli opuszczać pozbawionych świateł celi. Z czasem zaczęto jednak organizować „spacery”, podczas których zmuszano do wyczerpującej gimnastyki. Nierzadko towarzyszyło temu bicie, szykanowanie i znęcanie się. Swoim okrucieństwem niejednokrotnie wyróżniał się sam komendant, często znęcał się psychicznie i fizycznie nad osadzonymi.
Niespełna 2 dni po przejęciu kontroli w obozie przez Selbstschutz rozpoczęto pierwsze egzekucje. Przed nimi w tzw. celach śmierci pozbawiano ich większości odzienia, czasem strzyżono włosy lub zaklejano usta gipsem, by nikt nie mógł krzyknąć przed śmiercią „Niech żyje Polska!”. Na transport czekano w ciemnicy (bocznej kaponiery fortu). Z tego miejsca więźniowie byli przewożeni ciężarówkami cywilnymi do położonego 7 km za miastem lasu na Barbarce. Tam byli rozstrzeliwani i grzebani w bezimiennych, zbiorowych mogiłach, na których od razu sadzono młode drzewa. Teren był strzeżony pod pretekstem ćwiczeń wojskowych, lecz mimo tego zachowali się świadkowie tej zbrodni.
Egzekucje odbywały się co najmniej razy w tygodniu, aż do połowy grudnia 1939 r. Szacuje się, że w podtoruńskim lesie zamordowano 600-1200 osób. Najmłodszą zpośród nich była 14-letnia dziewczynka. Pod koniec 1939 r. Selbstschutz rozwiązano.
W 1944 r., gdy front wschodni coraz bardziej zbliżał się do Berlina, otworzono groby – celem spalenia szczątków. Niemcy chcieli całkowicie zamaskować ślady zbrodni. Z nieznanych nam przyczyn jednak nie otworzono jednej mogiły. Jej ekshumacje przeprowadzono w 1946 r.
Oprawców tej zbrodni nigdy nie ukarano. Sam komendant obozu został postawiony przed sąd dopiero w 1969 r., jednak nie został ukarany za swoje czyny. Reszta załogi przeżyła wojnę i do końca życia nie musiała się martwić o konsekwencje popełnionych zbrodni.